Ks. Piotr Pawlukiewicz - homilie z Mszy Świętej Radiowej

Bazylika św. Krzyża w Warszawie

niedziela, 13 grudnia 2009

Bitwa toczy się o nasze serce

ks. Piotr Pawlukiewicz

Msza święta - bazylika św. Krzyża 10.07.2005 r.


Owego dnia Jezus wyszedł z domu i usiadł nad jeziorem. Wnet zebrały się koło Niego tłumy tak wielkie, że wszedł do łodzi i usiadł, a cały lud stał na brzegu. I mówił im wiele w przypowieściach tymi słowami: „Oto siewca wyszedł siać. A gdy siał, niektóre ziarna padły na drogę, nadleciały ptaki i wydziobały je. Inne padły na miejsca skaliste, gdzie niewiele miały ziemi; i wnet powschodziły, bo gleba nie była głęboka. Lecz gdy słońce wzeszło, przypaliły się i uschły, bo nie miały korzenia. Inne znowu padły między ciernie, a ciernie wybujały i zagłuszyły je. Inne w końcu padły na ziemię żyzną i plon wydały, jedno stokrotny, drugie sześćdziesięciokrotny, a inne trzydziestokrotny. Kto ma uszy, niechaj słucha!” Przystąpili do Niego uczniowie i zapytali: „Dlaczego w przypowieściach mówisz do nich?” On im odpowiedział: „Wam dano poznać tajemnice królestwa niebieskiego, im zaś nie dano. Bo kto ma, temu będzie dodane, i nadmiar mieć będzie; kto zaś nie ma, temu zabiorą również to, co ma. Dlatego mówię do nich w przypowieściach, że otwartymi oczami nie widzą i otwartymi uszami nie słyszą ani nie rozumieją. Tak spełnia się na nich przepowiednia Izajasza: ‹Słuchać będziecie, a nie zrozumiecie, patrzeć będziecie, a nie zobaczycie. Bo stwardniało serce tego ludu, ich uszy stępiały i oczy swe zamknęli, żeby oczami nie widzieli ani uszami nie słyszeli, ani swym sercem nie rozumieli: i nie nawrócili się, abym ich uzdrowił.› Lecz szczęśliwe oczy wasze, że widzą, i uszy wasze, że słyszą. Bo zaprawdę, powiadam wam: Wielu proroków i sprawiedliwych pragnęło ujrzeć to, na co wy patrzycie, a nie ujrzeli; i usłyszeć to, co wy słyszycie, a nie usłyszeli. Wy zatem posłuchajcie przypowieści o siewcy! Do każdego, kto słucha słowa o królestwie, a nie rozumie go, przychodzi Zły i porywa to, co zasiane jest w jego sercu. Takiego człowieka oznacza ziarno posiane na drodze. Posiane na miejsce skaliste oznacza tego, kto słucha słowa i natychmiast z radością je przyjmuje; ale nie ma w sobie korzenia, lecz jest niestały. Gdy przyjdzie ucisk lub prześladowanie z powodu słowa, zaraz się załamuje. Posiane między ciernie oznacza tego, kto słucha słowa, lecz troski doczesne i ułuda bogactwa zagłuszają słowo, tak że zostaje bezowocne. Posiane w końcu na ziemię żyzną oznacza tego, kto słucha słowa i rozumie je. On też wydaje plon: jeden stokrotny, drugi sześćdziesięciokrotny, inny trzydziestokrotny. [Mt 13,1-23]


niedziela, 11 stycznia 2009

Musisz najpierw trzy razy pochwalić


ks. Piotr Pawlukiewicz



Święto Świętej Rodziny: Jezusa, Maryi i Józefa
Msza święta - bazylika św. Krzyża 28.12.2008 r.





12 Jako więc wybrańcy Boży - święci i umiłowani - obleczcie się w serdeczne miłosierdzie, dobroć, pokorę, cichość, cierpliwość, 13 znosząc jedni drugich i wybaczając sobie nawzajem, jeśliby miał ktoś zarzut przeciw drugiemu: jak Pan wybaczył wam, tak i wy! 14 Na to zaś wszystko [przyobleczcie] miłość, która jest więzią doskonałości. 15 A sercami waszymi niech rządzi pokój Chrystusowy, do którego też zostaliście wezwani w jednym Ciele. I bądźcie wdzięczni! 16 Słowo Chrystusa niech w was przebywa z [całym swym] bogactwem: z wszelką mądrością nauczajcie i napominajcie samych siebie przez psalmy, hymny, pieśni pełne ducha, pod wpływem łaski śpiewając Bogu w waszych sercach. 17 I wszystko, cokolwiek działacie słowem lub czynem, wszystko [czyńcie] w imię Pana Jezusa, dziękując Bogu Ojcu przez Niego. 18 Żony bądźcie poddane mężom, jak przystało w Panu6. 19 Mężowie, miłujcie żony i nie bądźcie dla nich przykrymi! 20 Dzieci, bądźcie posłuszne rodzicom we wszystkim, bo to jest miłe w Panu.


Musisz najpierw trzy razy pochwalić

    
W dzień święta Świętej Rodziny, Jezusa Maryi i Józefa, kiedy podejmujemy naszą refleksję nad sensem i pięknem życia rodzinnego, Kościół przedkłada nam do rozważenia fragment listu św. Pawła do Kolosan, w którym znaleźć możemy mocno chyba niepopularne dziś słowa.  Obleczcie się w serdeczne miłosierdzie, dobroć, pokorę, cichość, cierpliwość, znosząc jedni drugich i wybaczając sobie nawzajem. Nie będą zachwyceni tym wezwaniem niejedni małżonkowie, którzy toczą ze sobą kłótnie i spory. "Mam być cichy? Pokorny? Mam cierpliwie znosić moją drugą połowę? O nie. To przecież program życia dla naiwnych. Ja nie dam się wykorzystać, będę dochodził swego, a jak to nie poskutkuje, to najwyżej wszystko skończę. Nie cofnę się nawet przed rozwodem. Nie dam sobą pomiatać." Takie poglądy, niejeden młody mężczyzna czy młoda kobieta noszą w sercu już przed ślubem. Nierzadko jeszcze rodzina, bliscy, znajomi przypominają: tylko pamiętaj, nie daj się wykorzystać. A kiedy potem w takim małżeństwie dzieje się źle, to chyba w 99% przypadków obie strony obstają przy tym, że "to jej wina, to on jest winny. Ja to tylko głupi byłem przed ślubem, że dałem się tak nabrać. Ja to tylko naiwnie patrzyłam na świat." Jako duszpasterz wiem, jak trudno jest takie sprawy rozwiązywać. A główną przeszkodą jest ta właśnie duma, zacięcie, upór. Obu stron. Po prostu ich pycha. Jest ona tak wielka i szalona, że małżonkowie decydują się na rozwód nierzadko bardzo szybko, niekiedy zupełnie bez walki. Nie próbują odnaleźć swej miłości na rekolekcjach, we wspólnocie religijnej, nie korzystają z możliwości separacji, tylko od razu pada słowo "koniec". Wiedzą, że tym samym nieprawdopodobnie krzywdzą dzieci, że często zamykają sobie drogę do Komunii Świętej, że nierzadko resztę życia spędzą w samotności i smutku. Nie zwracają na to uwagi. Powtarzają tylko z uporem: nie podaruję, nie przebaczę. I będą to powtarzać swoim znajomym przez lata, do końca życia, w setkach rozmów: ależ on był zły, ależ ona była głupia. Będą to powtarzać z taką intensywnością, by zagłuszyć głos sumienia. Ten głos, który cichutko mówi, że w tym konflikcie nie wszystko było takie jednostronne i że gdyby udało się zdobyć na odrobinę pokory, wszystko mogłoby potoczyć się inaczej. Święty Paweł wiedział, co mówi. Pisząc o życiu rodzinnym zaczyna właśnie od tego: Przyobleczcie się w pokorę, cierpliwość, znosząc siebie nawzajem. Apostoł Narodów wie, że to jest fundamentem rodzinnej miłości. Że jeśli małżonkowie przyjmą za dewizę słowa "oko za oko, ząb za ząb" to będzie początkiem ich końca. Kiedy chłopak dziewczyna składają przysięgę małżeńską, często nie pojmują tego, że w słowach "biorę ciebie za żoną, za męża" ukryta jest także prawda "żenię się z twoimi słabościami, wadami. Wychodzę za mąż za twój egoizm, za twoje zranienia. I wiem, że będę musiał, że będę musiała nieść do końca życia także twój krzyż". Niejedna dziewczyna naiwnie myśli, że oczywiście wychowa sobie męża. Gdy przed ślubem mówi mu: jesteś wspaniały, to w ciszy serca dodaje często "jesteś wspaniały materiałem na męża, który ja już potem po swojemu uformuję". Niejeden mężczyzna myśli, że swoją inteligencją tak oczaruje i przekona o wszystkim, żonę, iż ona nie zauważy, że jej mąż po ślubie pragnie wieść dalej kawalerskie i beztroskie życie. Jak wielkie są potem ich rozczarowania. Mąż wcale nie chce realizować narzucanego mu programu, żona nie przyjmuje argumentów męża i nie daje się zwieść jego błyskotliwej, ale naciąganej nierzadko logice wywodu. I co wtedy się dzieje? Rośnie natężenie krzyku. Padają sformułowania, "żeby mi to było ostatni raz". Aż wreszcie pojawia się słowo "rozwód". A sprawy są często naprawdę do rozwiązania. Tylko potrzeba do tego pokory. A o nią w wirze kłótni, oskarżeń, uporu bardzo trudno. Nie sprzyjają jej często także rady, z jakimi spotykają się skonfliktowani małżonkowie. Ich rodzice, znajomi nierzadko jeszcze podsycają atmosferę słowami: "Nie daruj jej, pokaż mu drzwi, nie ustępuj”. Wielka szkoda, bo pokora potrafi czynić cuda.

    Proszę posłuchać świadectwa pewnej kobiety. Z jakąkolwiek koleżanką bym się nie spotkała, one wszystkie od razu zaczynają narzekać na swoich mężów. Jedna przez drugą opowiadają o tym "jaki to ten mój mąż jest okropny". To niemal norma. Moja serdeczna przyjaciółka, pracując z dziećmi, ma taką zasadę: "Jeśli musisz dziecko poprawić, dać mu jakąś swoją krytyczną uwagę, musisz je przedtem najpierw trzy razy pochwalić". To moje odkrycie zbiegło się w jednym czasie z naszym bardzo poważnym kryzysem małżeńskim. Z dnia na dzień obserwowałam, jak nasz związek powoli się rozpada. Tak sobie wtedy pomyślałam: o mężczyznach mawia się czasem, że to trochę takie duże dzieci. Może by spróbować tej metody na mężu? Zrobiłam eksperyment. Zaczęłam chwalić męża. Chwaliłam go za wszystko, za co tylko mogłam go pochwalić, bez zbytniego naciągania oczywiście. I mąż powolutku zaczął się zmieniać. Na lepsze. Zrobił się dla mnie milszy. Z zszarzałego faceta, przeobraził się w pełnego radości, energii mężczyznę. Ten fajny facet był w nim przez cały czas. Tylko ja go nie potrafiłam dostrzec. Jego wady oczywiście dalej pozostały takie, jakie były. Ale starałam się nie zwracać na nie uwagi. Przymykałam oko. I dalej chwaliłam. Również w towarzystwie. Nic tak nie podnosi męskiej samooceny, jak chwalenie go przy innych. Na początku nie było łatwo. Przyzwyczajona do tego, by mieć pretensje o wszystko, musiałam się nieźle natrudzić, by się powstrzymywać przed wytykaniem mu błędów. Taki zszarzały mąż jakoś nie zachęca do tego, by go chwalić. Ale zawzięłam się.
Pomyślałam sobie - przecież to jest w jakiś sposób ciągle ten sam człowiek, za  którego wyszłam. Przecież za coś go kiedyś podziwiałam. To wszystko musi tam gdzieś w nim nadal być! Gdy cokolwiek zrobił dla mnie, zamiast wychodzić z założenia, że to jego obowiązek, chwaliłam go i bardzo mu dziękowałam. Zaczęło się od drobiazgów - zakupy, wyrzucone śmieci, naprawiona klamka w łazience, Stworzyłam w swojej wyobraźni obraz dobrego męża, a potem w TU I TERAZ zachowywałam się wobec niego trochę tak, jakby on już tym dobrym mężem był. A mąż (ku mojemu wielkiemu zdziwieniu) powolutku przeobrażał się w ten mój "ideał mężczyzny". Ale (to bardzo istotne) -
ZACZĘŁAM OD SIEBIE! To ja pierwsza zaczęłam "dawać"
. Nie czekałam, aż on zacznie.
Nie trudno się domyślić, że po jakimś czasie mąż zaczął robić dla mnie dużo więcej, z ochotą, bez marudzenia. Minął rok i znów mam wspaniałego męża, który (po 15 latach wspólnego życia) znów jest we mnie do szaleństwa zakochany, fajnego synka, spokojny, ciepły dom. Czuję się bardzo szczęśliwa.


    I może jeszcze świadectwo drugiej kobiety. Po kilku latach małżeństwa dowiedziałam się, że mój mąż mnie zdradza. Wiadomość ta spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Najpierw był szok, niedowierzanie, wrażenie, że to koszmarny sen potem bunt, gniew, płacz, a w końcu poczucie winy i utrata wiary w siebie. Poczułam się samotna i opuszczona, wydawało mi się, że cały mój świat runął w gruzy. Nie przestawałam się jednak modlić. I bardzo szybko dotarła do mnie prawda - nie jestem samotna, bo Bóg jest ze mną i kocha mnie. Myślę, że dzięki wstawiennictwu Maryi mogłam mimo wszystko powtarzać mężowi, że go kocham i, że niezależnie od tego, co postanowi zrobić, będę go kochała. Czułam, że to Szatan opętał mojego męża i na nic nie przydadzą się ludzkie sposoby. Walczyłam środkami duchowymi: postem, jałmużną i modlitwą. Podczas Mszy świętej prosiłam o nawrócenia męża. Każdej nocy nakładałam ręce na śpiącego męża i modliłam się do Ducha Świętego. Kochałam. I choć może się to  wydać dziwne, starałam się go traktować jak zawsze. Nie separowałam go ani od stołu, ani od łoża. Chcę być dobrze rozumiana - nie akceptowałam romansu męża, ale nie odtrącałam go. Mówiłam mu, że postępuje źle, ale że ja wierzę w jego miłość do mnie i dobro ukryte w jego sercu. Starałam się niekiedy wspominać najpiękniejsze chwile naszej wspólnej historii. Rozmowy ciągnęły się całymi godzinami. Nie wszystkie były spokojne, często się raniliśmy. Widziałam jednak wyraźnie, że moja wiara, modlitwa i okazywana miłość zmieniają męża. Jezus zmieniał także mnie. Nie pozwalał, by moje serce stwardniało, zamknęło się w urazie, by miłość uległa ambicji czy pragnieniu zemsty. Zrozumiałam, że ja też mam za co przepraszać, że nie jestem skrzywdzoną niewinnością. Zobaczyłam, jak wiele ran w przeszłości zadałam. Nasze małżeństwo przetrwało! Przebaczyliśmy sobie nawzajem. W dodatku mój mąż się nawrócił i dla nas obojga jedynym trwałym fundamentem jest Chrystus.

    Zdaję sobie sprawę, że nie we wszystkich przypadkach taka metoda oparta na cierpliwości i pokorze poskutkuje. Były zapewne sytuacje, kiedy kobieta swoją dobrocią nic nie osiągnęła a może nawet przyczyniła się do jeszcze większej zuchwałości męża. Ale kto był mądrze pokorny i cierpliwy, nigdy nie powinien tego żałować. Jezus Chrystusa karmił rzesze, uzdrawiał je, a potem Ci sami ludzie krzyczeli w Wielki Piątek, by skazać Go na śmierć. To nie zniechęciło Zbawiciela. Nadal był gotowy okazywać ludziom swe miłosierdzie. Czy Jezus był naiwny? On był, On jest wielki. Jego miłość jest potężna a to wyraża się w cierpliwości i dobroci jaką nam okazuje. A czyni to zawsze jako pierwszy. Nie postawił Zacheuszowi warunku: jak się poprawisz, to Cię odwiedzę. Poszedł pierwszy do grzesznika w gościnę. Taką postawą uratował wiele osób. W niejednej rodzinie bliscy sobie ludzie czekają latami, aż ktoś drugi wyciągnie rękę. Czekają, bo są dumni. Czekają, aż ktoś się przyzna, aż uzna ich rację, aż zmieni swoje postępowanie. I często do śmierci się nie doczekują. Wolą zachować swoją perfekcyjną pryncypialność niż uratować rodzinę. Proszę mnie dobrze zrozumieć: ja wiem, że na przykład palenie papierosów jest złe, że jest grzechem, ale jeśli mąż nie może sobie z tym nałogiem poradzić to czy lepiej zniszczyć życie rodzinne wywołując w tym temacie wielkie awantury czy może lepiej będzie na razie przymknąć oko. I trzeba zapytać się koniecznie czy tak naprawdę chodzi tu o jego zdrowie czy o to, że nie dopasowuje się do wymagań żony. To jest często sedno sprawy i przyczyna wielkich tragedii, że ktoś nie postępuje, tak jak my sobie to wymarzyliśmy. Nawet w małżeństwie nie mamy człowieka na własność, do swojej dyspozycji. Mój mąż nie jest do końca mój. Także moja żona nie jest dosłownie moja. Dzieci nie są własnością rodziców, Tak naprawdę należymy do Boga. W Świętej Rodzinie Jezus był Synem Maryi, ale nie był Jej własnością. Maryja była żoną Józefa, ale nie była jego. Oni wszyscy należeli do Boga. I to była ich świętość. Także i my winniśmy żyć nie jak się komuś podoba, ale jak się Bogu podoba.

    W życiu nie raz trzeba się będzie pogodzić: muszę znosić współmałżonkę, męża z taką czy inną jego słabością. Oczywiście są sprawy, na które nie można przymykać oczu. Jeśli mąż bije żonę to nie można reagować na to pokorną zgodą. Jeśli żona ewidentnie kokietuje obcych mężczyzn, to wtedy trzeba sprawę postawić bardzo zasadniczo, bo to grozi rozbicie małżeństwa. Mi chodzi o ludzkie niedoskonałości, z którymi można żyć, choć wymagają od nas wiele pokory i cichości. Spójrzmy na dzisiejszą Ewangelię. Starzec Symeon żył latami w oczekiwaniu na Zbawiciela. Kiedy dane jest mu Go zobaczyć prosił Boga, by zabrał go z tego świata. Jego życie był czekaniem. Nie miał wszystkiego. Dopiero u schyłku życia jego nadzieje się spełniają. Dziś wiele osób pragnie natychmiastowego spełnienia marzeń. Także dotyczących rodziny. Współmałżonek musi być według oczekiwań drugiej strony, dzieci jak na zamówienie. I to szybko, najlepiej natychmiast. Ale to się nigdy nie spełnia. I trzeba się z tym pogodzić. Ktoś powiedział kiedyś: Jeśli nie wierzysz, że historia człowieka, który stoi naprzeciwko ciebie jest święta to daj mu święty spokój. Nawet historia człowieka, która toczy się zupełnie inaczej niż to sobie wymarzyliśmy jest święta i trzeba ją szanować i jej służyć. To jest najkrótsza droga do tak upragnionego przez nas wszystkich rodzinnego szczęścia.










sobota, 15 listopada 2008

Nie przyjdzie to nigdy na Ciebie

ks. Piotr Pawlukiewicz 


22 niedziela zwykła. Rok A.
Msza święta - bazylika św. Krzyża 28. 08. 2005 r.



 
21 Odtąd zaczął Jezus wskazywać swoim uczniom na to, że musi iść do Jerozolimy i wiele cierpieć od starszych i arcykapłanów, i uczonych w Piśmie; że będzie zabity i trzeciego dnia zmartwychwstanie. 22 A Piotr wziął Go na bok i począł robić Mu wyrzuty: «Panie, niech Cię Bóg broni! Nie przyjdzie to nigdy na Ciebie». 23 Lecz On odwrócił się i rzekł do Piotra: «Zejdź Mi z oczu, szatanie! Jesteś Mi zawadą, bo myślisz nie na sposób Boży, lecz na ludzki». 24 Wtedy Jezus rzekł do swoich uczniów: «Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje. 25 Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je. 26 Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł? Albo co da człowiek w zamian za swoją duszę? 27 Albowiem Syn Człowieczy przyjdzie w chwale Ojca swego razem z aniołami swoimi, i wtedy odda każdemu według jego postępowania.

Twoje serce ożyje

Kiedy Jezus zapowiedział swoje zwycięstwo nad śmiercią, które miało dokonać się na Golgocie, Piotr mocno zaoponował: Nie przyjdzie to nigdy na Ciebie! Apostołowi było wtedy dobrze ze Zbawicielem. W jego słowach zawarte było mniej więcej takie przekonanie: Panie Jezu, stajesz się coraz bardziej sławny. Twoja mądrość i cuda nie mają sobie równych. My przy Tobie także stajemy się znani i podziwiani. Wszystko dobrze się układa. Obyś żył jak najdłużej! Gdzie nam będzie tak dobrze, jak z Tobą. Piotr, jak miliony ludzi na świecie, chciał się w życiu dobrze ustawić. Nie tylko w sensie materialnym. W jednym z radiowych kazań w lipcu wspominałem o kompleksach, niedowartościowaniu, z jakim zmaga się wielu ludzi. Niemało jest kobiet, które gdzieś na dnie serca, nie wierzą w swoją wartość i piękno. Czują, że muszą zasłużyć na to, by być kochane. Wielu mężczyzn uważa się tak naprawdę za tchórzy i nieudaczników. Takie przekonania to największe i najbardziej skrywane tajemnice tych ludzi. Jaki wpływ mają one na życie człowieka? Jedni uciekają od otoczenia. Żyją w samotnej depresji i stagnacji. Ich obroną jest niechęć do świata, uciekają w alkohol, internet. Bywa, że czasami kryją się w intensywnej pobożności, która tak naprawdę jest ucieczką od życia, od samego siebie. Ale są tacy, którzy reagują odwrotnie. Przekonanie, iż są małowartościowi popycha ich do nieprzeciętnej aktywności. Prą do przodu, bo ciągle goni ich przerażająca myśl: „tak naprawdę, to ciągle niewiele znaczysz”. Nieustannie mało im sukcesu, osiągnięć, uznania. Takie życia opiera się na wielu półprawdach. Czytałem niedawno artykuł o wykształconych, dynamicznych, eleganckich kobietach. Są już po trzydziestce, ale pozostają ciągle pannami. Jedna z nich stawia retoryczne pytanie: a może warto się z tym pogodzić, że zawsze będziemy same? Tymczasem trzeba inwestować w siebie. Ta inwestycja to praca w agencji reklamowej, języki obce, rejsy żaglówką. Patrząc na tę sytuację z zewnątrz ktoś może powiedzieć: to rzeczywiście kobieta sukcesu. Jednak w całym artykule nie ma ani słowa o tym, jak się takiej samotnej kobiecie będzie wiodło wtedy, gdy uroda minie, do firmy przyjdą młodsi i zdolniejsi, a choroby nie pozwolą już pływać na żaglówce. Gdy zamiast radości z wnuków pozostanie oglądanie pożółkłych dyplomów. O tym bohaterki artykułu nic a nic nie wspominają. Pewnie niepokoją się w głębi, że popełniły w życiu i nadal popełniają jakiś poważny błąd, ale gazecie, znajomym nigdy tego nie powiedzą. 
Apostoł Piotr też chyba czuł się niepewnie. Na zewnątrz jednak grał kogoś innego. Przynależność do grupy najbliższych współpracowników sławnego Jezusa bardzo mu odpowiadała. Był tam kimś ważnym. Robił przy Jezusie karierę i gorąco pragnął, by nic nie zakłóciło tego układu, w którym mógł kryć słabości swojego serca. To nie był tylko problem Piotra. Z tym zmaga się każdy z nas. Jak znieczulić ból doświadczanej słabości? Jak dorosła kobieta może ukryć, że ma w dużej części serce zalęknionej, nie kochanej dziewczynki? Próbuje rządzić wszystkim i wszystkimi. Żyje w lęku i dlatego chce nieustannie kontrolować swoje otoczenie. Jak dorosły mężczyzna może ukryć, że w głębi jest chłopcem, który boi się życia i tego, że to się kiedyś wyda? Staje się perfekcjonistą, niewolnikiem pracy, zakochanym we własnej inteligencji pozerem. Kiedy tacy ludzie uporają się w ten sposób z poczuciem niedowartościowania, to bronią potem zaciekle swojej pozycji. Ale Bóg im często na to nie pozwala.
Jak byś zareagowała, gdyby ktoś ci powiedział, że twój małżonek cię zdradzi? Czyż nie powiedziałabyś: Nie mogę na to pozwolić! To przecież coś strasznego. Tu chodzi o naszą rodzinę, o dzieci! Każdy żyjący w normalnym małżeństwie mąż, każda żona by tak powiedziała. A Jezus zapowiedział Piotrowi zdradę i dopuścił do niej. Dlaczego to uczynił? Bo chciał Piotra ratować. Nie mówił o tym wcześniej Apostołowi, bo on by tego jeszcze nie zrozumiał. Zapewne sprzeciwiałby się mówiąc: Panie Jezu, mnie nie trzeba wcale ratować. Jestem spełniony, a sprawy mają się całkiem dobrze. Ale potem, na dziedzińcu świątyni, zdruzgotany Piotr poznał prawdę. Grał bohatera. Popisywał się. Ciągle udowadniał sobie i innym swoją wielkość. Gdy to zrozumiał, gorzko zapłakał, łzami płynącymi z dna odkrytej pustki.
Piotrowi zaczęło się już wszystko walić wcześniej, kiedy Zbawiciel tak łatwo poddał się w Ogrójcu. Zapewne Apostoł patrzył na Mistrza i pytał Go wzrokiem: Jezu, dlaczego nie walczysz? Dlaczego pozwalasz by to, co osiągnęliśmy przez lata teraz zostało zaprzepaszczone? Odpowiedzi na to pytanie udzielił 33 lata wcześniej starzec Symeon, gdy mówił do Maryi, że kiedyś Jej Syna i ją samą spotka wielkie cierpienie. Jaki będzie jego sens? Aby na jaw wyszły zamysły serc wielu. Jezus powiedział w Ogrójcu do Piotra: schowaj miecz. Ty chcesz ratować coś, czym chronisz swoje serce, a tę siatkę maskującą trzeba rozerwać. Wtedy poznasz prawdę o sobie i ja będę mógł cię uzdrowić. Wielu ludzi, gdy dzieje się coś złego, gdy tracą pracę, współmałżonka, zdrowie chcą – jak Piotr mieczem – bronić swojego życiowego układu. Dają na mszę w tej intencji, idą na pielgrzymkę, proszą księdza o rozmowę. Nie mogę ocenić wszystkich takich sytuacji, ale zapewne bywa i tak, że Bóg próśb nie wysłuchuje. On wie, że to jest dla człowieka wielka tragedia, ale próba musi się dokonać. Aby na jaw wyszły zamysły serc – małżonków, dzieci, matki czy ojca.
Czy to był koniec lekcji Piotra? Czy Jezus chciał tylko przekonać swojego ucznia, że jest słabym człowiekiem? O nie. Ta historia trwała dalej. Po śniadaniu, które Zmartwychwstały spożył z Apostołami, Zbawiciel rozpoczął rozmowę z Piotrem. On nie chciał tego załatwić na zasadzie było-minęło. Wielu z nas do spraw bolesnych nie chce wracać. Ale Jezus stawia Piotrowi pytanie: Szymonie, synu Jana czy miłujesz mnie więcej aniżeli ci wszyscy? Jezus o zdradzie nic nie mówi, ale dla wszystkich jest jasne z czym ten dialog się wiąże. Jezus zadał Piotrowi najważniejsze pytanie, przed którym staje każdy z nas po doświadczeniu grzechu: jakie masz serce? Piotrze, teraz, gdy upadłeś, co powiesz o swoim sercu? Jakie jest twoje serce pyta Zbawiciel ciebie Anno, Krzysztofie, Małgorzato, Łukaszu, Katarzyno? Pyta ten, który widział nasz grzech. Widział aborcję, zdradę małżeńską, kradzież, pijaństwo, stosowanie antykoncepcji. Powiedz, jakie jest Twoje serce? I teraz jest moment najważniejszy: czy dostrzeżesz, że mimo wszystko twoje serce tam, na dnie jest dobre, bo Chrystus odkupił je na krzyżu? Czy uwierzysz w to mimo porażki, którą Bóg dopuścił, aby zdemaskować twoje kłamstwo i grę, którymi chciałeś kryć lęk o swoje „ja”? Jeśli nie uwierzysz, możesz doświadczyć rozpaczy Judasza i pozostać w świecie nieustannego oskarżania samego siebie albo rzucić się w hiper wydajność. Piotr odpowiedział: kocham Cię Jezu. Tam na dnie, moje serce jest dobre. Ja dopiero teraz wiem, że tam, na dnie jestem dobrym człowiekiem. Bo Ty mnie odkupiłeś. Twoja miłość wyzwoliła mnie ze skrywanego przekonania, że jestem kimś wybrakowanym. Już nie muszę się tego bać. Jestem wolny.
A Ty wierzysz w to? Jaki jesteś w głębi serca? Dobry czy zły? Nie myśl teraz o swoich osiągnięciach, profesji, o uznaniu jakie cię otacza. Gdyby ci zabrać przyjaciół, którzy cię chwalą, twój perfekcjonizm i pracowitość, to kim jesteś jeszcze tam, na dnie serca? Wielu odpowie: nikim. Po prostu nędzą. Bez dyplomów, pozycji zawodowej, znajomych czy pielęgnowanej urody jestem niczym. I ta świadomość tak potwornie boli. Wielu ludzi bowiem nigdy nie uwierzyło w to, że Jezus zabrał im serce z kamienia a dał nowe. Ktoś powie: ja bym może i w to uwierzył, gdybym to swoje nowe serce zobaczył. Ale widzę w sobie ciągle to stare, myślące jedynie o sobie. Dlaczego tak jest? Popatrz jak skutecznie zostałeś zaatakowany przez szatana. Czy może od samego dzieciństwa nie mówiono ci  setki razy, że jesteś niegrzeczny, że inne dzieci są lepsze? A może przez uchylone drzwi usłyszałeś, jak ciocia mówi do mamy: widzisz, chciałaś tę ciążę usunąć, a dzieciak urodził się całkiem niezły. A może zdenerwowany ksiądz w mrocznym konfesjonale przepowiedział ci potępienie? Szatan bardzo pilnuje byśmy w takim przekonaniu trwali. Są ludzie, którzy każdego dnia słyszą od żon, matek, ojców tylko jedno: źle pracujesz! jaki niezdara z ciebie! Nic w życiu nie osiągniesz! Jesteś beznadziejny! I tak przez 20, przez 50 lat. Cała lawina błota na to nowe serca przekonuje nas wreszcie, że w głębi naprawdę jesteśmy źli. A to powoduje spustoszenie w naszym życiu rodzinnym. Zwróć uwagę: ile znasz takich małżeństw, które po 50 latach pożycia mogą powiedzieć: życie mieliśmy trudne, ale piękne, kochamy się nadal bardzo, szanujemy. Oto nasze córki i nasi synowie. Pozakładali szczęśliwe rodziny. To nasi wnukowie. Porządni, czyści, prawi. Ile jest takich pięknych emeryckich małżeństw? Ilu chłopców, młodych mężczyzn może powiedzieć: mój ojciec nauczył mnie życia. Przez szczere osobiste rozmowy pokazał mi jak żyć. Wiele razy rozmawialiśmy i o seksie i o kobietach i o męskości. Mój ojciec jest moim wspaniałym przyjacielem. Ilu mężczyzn tak może w Polsce powiedzieć? Naprawdę niewielu. A przecież tyle się mówi o rodzinie, tyle mamy katechez, nauk rekolekcyjnych. Gdzie jest mądrość i siła naszych odkupionych serc? Została skutecznie zaatakowana. Zauważyłeś ile razy w życiu, po jakiejś porażce mówiłeś sobie po cichu: ale jestem głupi, jaki ze mnie osioł, jestem do niczego! Skąd się to w tobie wzięło? A ile razy cieszysz się w samotności z tego, że Jezus dał ci nowe serce? Że tam w głębi jesteś dobry? Mówiłeś to kiedyś w zachwycie sam do siebie? Może bym i powiedział – odpowiesz, ale gdzie jest we mnie ta dobroć? Jest na samym dnie serca. Niedawno, pewien człowiek uzależniony od pornografii, przekonywał mnie, że jest do cna złym człowiekiem. Zapytałem go, czy był już w kinie na filmie o papieżu. Gdy potwierdził spytałem powtórnie: a płakałeś podczas projekcji? Kilka razy – odpowiedział. A na filmach pornograficznych płaczesz? Nie. Na takich filmach nigdy, choć moje serce tak bardzo pragnie erotyki. Tak, ono uwikłało się w pożądliwość, ale nie swoją głębią. Tam pozostało dobre. To stamtąd płyną łzy. Grzech pochodzi z ciała, z naszej starej, dogorywającej natury, która ciągnie się za nami jak odwłok. Z grzechem będziemy musieli jeszcze walczyć, ale serca w głębi mamy dobre. Mówię to do Ciebie, choćbyś był po uszy uwikłany w grzech. Słyszysz? Serce masz dobre! I Jezus mówi Ci, odszukaj je. Byśmy mogli tego dokonać wprowadza nas na drogę, którą kiedyś poprowadził Piotra.
W dzisiejszej ewangelii powiedziano: kto straci swe życie z mojego powodu znajdzie je. Tu nie chodzi o to, byśmy teraz umierali za Chrystusa, ale pozbyli się wegetacji w ciągłym poczuciu winy, wstydu, który prowadzi nas do rozpaczy. A to nie jest prawdziwe życie! Pamiętacie, co powiedział ojciec z przypowieści o marnotrawnym synu, gdy ten wrócił do domu? Trzeba się weselić i cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły a znów ożył. Gdy ów młodzieniec bawił się, hulał a potem jadał strąki ze świniami, nie wiedział nawet, że nie żyje. Kiedy z koleżanką w pracy raczycie się różnymi półprawdami, które napełniają cię poczuciem wartości, kiedy czytasz kolorowe pisma, tę słodką papkę dla zakompleksionych serc, kiedy ciągle kogoś krytykujesz, to jesteś jak marnotrawny syn. Tak naprawdę nie żyjesz. Zalękniony, umęczony, uciekasz przed sobą. Jeśli mówisz, że masz już tego wszystkiego dość, to dobrze, że tak mówisz. Oby tak było. Pamiętaj o słowach marnotrawnego syna: Wstanę i wrócę do mego ojca. To manifest wszystkich, którzy zaczynają wierzyć, że gdzieś na dnie ich serca jest dobro, jest życie. Pamiętaj: to najlepszy pomysł, na jaki kiedykolwiek człowiek wpadł na ziemi: Wstanę i wrócę do mego ojca. Gdy je wypowiesz łzy szczęścia spłyną po twojej twarzy. Twoje serce ożyje.
            
 
WSTĘP
 
Chrystus, Drugi Adam, pokonał grzech, który tkwił w starym człowieku. Przez chrzest jesteśmy na nowo stworzeni, choć nasze serce jest nieustannie narażone na atak Złego. Jednak na samym dnie pozostaje ono zawsze dobre. Każda z wiarą przeżyta Msza święta zanurza nas w tajemnicę odkupienia naszego wnętrza. Niech i ta Eucharystia umocni nas w przekonaniu, że mimo upadków nigdy nie przestajemy być Bożymi dziećmi.
 
  
MODLITWA POWSZECHNA
 
Źródłem dobroci, która ukryta jest w naszych sercach, jest sam Bóg. Zwróćmy się teraz ku Niemu z prośbami, by nikt nie pozbawił nas nieustannego doświadczania godności dzieci Bożych. 
 
  • Módlmy się za wszystkich chrześcijan, aby ponad wszystko miłowali Chrystusową prawdę, która niesie człowiekowi wyzwolenie.
  • Módlmy się za tych, którzy mają uszy, ale nie słyszą, mają oczy ale nie widzą, aby światłość z wysoka przeniknęła ich serca.
  • Módlmy się za nauczycieli i uczniów rozpoczynających nowy rok szkolny, aby ich praca prowadziła do duchowej wolności młodego pokolenia
  • Módlmy się w intencji naszej ojczyzny, by dane jej było żyć w pokoju.
  • Módlmy się za naszych zmarłych, którzy przechodzą przez drogę czyśćca, aby ich dusze w pełni uwielbiły Boga.
  • Módlmy się za nas samych, abyśmy Zbawiciel uleczył w nas rany serc złamanych.
 
Panie Jezu Chryste, Ty sam mówiłeś, że jesteś światłością świata, bądź jasnością naszych sumień i ulecz nasz duchowy wzrok, abyśmy dostrzegli pułapki Złego i na ścieżkach życia potrafili rozpoznać tą drogę, którą jesteś Ty sam.
Który żyjesz i królujesz na wieki wieków. Amen.





Źródło:
 
Inne homilie ks. Piotra:

Jeśli umrzesz, zanim umrzesz, to nie umrzesz, kiedy umrzesz


ks. Piotr Pawlukiewicz


Uroczystość Wszystkich Świętych 
Msza święta - bazylika św. Krzyża 1.11.2008 r.   

Kazanie na Górze

Jezus, widząc tłumy, wyszedł na górę. A gdy usiadł, przystąpili do Niego Jego uczniowie. Wtedy otworzył swoje usta i nauczał ich tymi słowami:  
Osiem błogosławieństw 

«Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie.
Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni.
Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię.
Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni.
Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią.
Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą.
Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój, albowiem oni będą nazwani synami Bożymi.
10 Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem do nich należy królestwo niebieskie.
11 Błogosławieni jesteście, gdy [ludzie] wam urągają i prześladują was, i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was.
12 Cieszcie się i radujcie, albowiem wasza nagroda wielka jest w niebie. Tak bowiem prześladowali proroków, którzy byli przed wami.



Jeśli umrzesz, zanim umrzesz, to nie umrzesz, kiedy umrzesz

 

Kiedy słucha się słów dzisiejszej Ewangelii, głoszącej Chrystusowe błogosławieństwa, łatwo zauważyć, że stanowić one mogą całkowite przeciwieństwo poglądów, jakie dzisiaj są w modzie, jakie preferuje świat. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że Osiem Błogosławieństw to dokładne przeciwieństwo tego, co ludzie dziś w sobie eksponują, co uważa się za konieczny dla osiągnięcia sukcesu rys charakteru. Osoby szukające pracy w swoich podaniach piszą zazwyczaj, że są kreatywne, pełne pomysłów i aktywności. Jezus natomiast chwali ubogich wewnętrznie. Świat podkreśla: musisz umieć się korzystnie prezentować, wyrażać, by ludzie cię zauważyli i podziwiali, a Ewangelia mówi: szczęśliwi cisi. Mówi się, że życie wymaga twardej i zdecydowanej postawy, a Zbawiciel woła, że szczęście osiąga się poprzez okazywanie miłosierdzia. Czy chrześcijaństwo jest rzeczywiście nieżyciowe? Czy Zbawiciel wzywa do przyjęcia postawy wycofanej, zamkniętej, duchowo autystycznej? Spójrzmy na trzech znanych nam kandydatów na ołtarze. Czy Jan Paweł II był skrytym, zawstydzonym milczkiem? Czy Prymas Tysiąclecia to postać zalękniona i bezradna? Czy ks. Popiełuszko uciekł od rzeczywistości i żył w świecie marzeń? Jak to więc jest? Jaki ma być chrześcijanin? Na czym polega jego świętość? 
Mówimy niekiedy, że grzech pierworodny skaził naturę ludzką, że ją popsuł. To wszystko prawda, ale słowa "skaził", "popsuł" mogą sugerować, że to był tylko jakiś incydent, który przy pewnym wysiłku da się jakoś odkazić czy naprawić. A to nie jest tak. To nie był tylko zły uczynek naszych prarodziców, za który otrzymali karę. Ten grzech zdruzgotał naturę człowieka, on zdemolował jego wewnętrzną strukturę, tam, w głębi jego serca, gdzie jest nasze najgłębsze "ja". Mówi się niekiedy, że człowiek oślepł przez to na miłość Boga, że przestał ją dostrzegać. To także prawda, ale chyba można powiedzieć bardziej precyzyjnie, że Adam, Ewa i ich dzieci, czyli my wszyscy, dotknięci zostaliśmy głęboką schizofrenią. Nasze chore serca, odcięte od Bożego światła, zaczęły widzieć świat nierealny, w którym Bóg jest nam nieżyczliwy, drugi człowiek jawi się być naszym wrogiem, albo wręcz odwrotnie: staje się naszym bogiem, naszą wartość liczy się tym, co zrobimy i wypracujemy, a pełnię szczęścia ma nam dać pieniądz, przyjemność, władza. Jednocześnie poprzez tą dogłębną destrukcję ogarnął człowieka bezgraniczny głód płynący z duchowej pustki i samotności. To wszystko zagroziło osobie ludzkiej niewyobrażalnym szaleństwem, które dość szybko zaczęło się urzeczywistniać. Kain zabił swego brata. Jego potomek w kolejnym pokoleniu, Lamek zapowiedział, że zabije każdego dorosłego, nawet dziecko, za choćby najmniejszą krzywdę. Księga Rodzaju mówi: Kiedy zaś Pan widział, że wielka jest niegodziwość ludzi na ziemi i, że usposobienie ich jest wciąż złe, żałował, że stworzył ludzi i zasmucił się. Ale ten Boży smutek nie obrazuje całej reakcji Niebieskiego Ojca na tragiczny bieg wydarzeń. Stwórca postanawia ratować człowieka. On wie, że już nie da się w nim nic naprawić, wyremontować. Ta zdruzgotana natura ludzka musi umrzeć. Ale Bóg wcześniej pragnie zaszczepić w każdego z nas zalążek nowego życia, które Jezus wysłużył nam na krzyżu. I przez to każdy człowiek staje się jakby ziarnem, które wprawdzie musi umrzeć, ale po to, by zakiełkował z niego ktoś nowy, wolny od przekleństwa grzechu i duchowej śmierci. I od tej chwili ludzie podzielili się niejako na dwie grupy: tych, co zaufali Bogu i zgodzili się na Jego plan, na drogę dobrowolnego współumierania z Chrystusem, prowadzącą do nowej rzeczywistości, i na tych, którzy o własnych siłach ciągle chcą zrealizować się do końca tu i teraz, w tym życiu. Sytuacja tych drugich staje się chyba z wieku na wiek coraz bardziej dramatyczna i beznadziejna. Tyle razy już w dziejach ludzkości głoszono powstanie jakiejś ideologii, nurtu intelektualnego, rozwiązań politycznych, które miały dać człowiekowi pełne szczęście. I wszystkie rozczarowały. Nawet te ostanie, które sugerują, że całkowite i powszechne odrzucenie praw moralnych, że nieprawdopodobny rozwój techniki, medycyny w końcu spełni największe pragnienia ludzi. Ale jakoś nie spełnia. I dlatego człowiek, który liczył na takie rozwiązania, wpada w coraz większą panikę. W tym roku liczba samobójców w Unii Europejskiej przekroczyła ilość ofiar, które zginęły w wyniku wypadków samochodowych. Ludzie zaczynają szaleć, to znaczy rozpaczliwie szukać coraz to mocniejszych lekarstw na swoją duchową biedę, ale o nie coraz trudniej. W jednym z tygodników przeczytałem, że podczas najnowszej inscenizacji opery w Lipsku sopranistka maże się krwią, widzowie oglądają śmiertelną walkę psów a na hakach wisi krowia padlina. W innych tzw. przedstawieniach aktorzy kopulują na scenie, tarzają się w ekskrementach, zabijają króliki i odcinają im głowy. Szef jednej z takich teatralnych grup wyznał szczerze, że u niego wszystko musi być dopuszczalne: i bezczelność, i seks i bezguście, obsceniczność, bluźnierstwo, wariactwo aż do bram piekła. Ludzie zamknięci w labiryncie pustki, samotności, beznadziei zaczynają szaleć. Ktoś powie, że to mały margines niezrównoważonych artystów. I tak i nie. Nie tak dawno w jednym z polskich kanałów komercyjnych wyemitowano około godziny siedemnastej,  a więc w porze, kiedy przed telewizorami zasiadają przynajmniej dziesiątki tysięcy dzieci, program, w którym pewna kobieta opowiadała o tym, jak to jej wygląd zmienił się po urodzenie dziecka i jak ten fakt wpłynął na intymne pożycie w jej małżeństwie. Szczegółów anatomicznych w wypowiedzi nie brakowało. Ludzie szaleją w poszukiwaniu rozwiązania problemu samotności, akceptacji, poczucia bezpieczeństwa. Ciągle liczą na swoją pomysłowość, na swoje możliwości. Jak łatwo tu o pozorny sukces. Jedna z telewizji emituje program, w którym pokazywane jest, jak specjaliści od chirurgii plastycznej potrafią zmienić nawet niezbyt urodziwą niewiastę w salonową piękność. Widz, odchodząc od telewizora może rzeczywiście mieć przekonanie, że jeśli ktoś ma odpowiednie pieniądze, to niemalże wszystko może mu się w życiu odmienić na lepsze. Tyle że nikt nie podejmuje tematu, na jak długo. Medycyna rozwija się bardzo, ale znany fragment Biblii jest wciąż aktualny: Miarą naszych lat jest lat siedemdziesiąt lub, gdy jesteśmy mocni, osiemdziesiąt; a większość z nich to trud i marność, bo szybko mijają my zaś odlatujemy
Bóg wiedział, co grozi człowiekowi. I by ograniczyć ten obłęd szukania samo wyzwolenia, dał nam wspaniałą rzecz. Możliwość zaszczepienia w nas nowego życia przez chrzest i dar śmierci. Tak drodzy bracia i siostry. Nie przesłyszeliście się: dar śmierci. W jednej ze swoich książek Carlo Caretto napisał: "Chociaż wiem, że dar życia jest wielkim darem, to jednak jestem przekonany, że dar śmierci jest jeszcze większym darem. /.../ Obok tylu pięknych i tylu wspaniałych rzeczy, które Bóg stworzył, znalazła się jedna rzecz doprawdy przepiękna: śmierć! Kocham śmierć, bo ona czyni wszystko nowe." Ludzie naiwnie myślą, że cudownie byłoby żyć na tym świecie dwieście, trzysta lat. A wystarczy odrobina uczciwej i uwzględniającej realia wyobraźni, by dostrzec, że taka perspektywa byłaby przerażająca. Bóg zabiera nam niebo, które ze wszystkich sił chcemy sobie tu na ziemi sami zbudować, bo ono szybko stałoby się dla nas najprawdziwszym piekłem. Święci to ludzie, którzy odkryli tę tajemnicę. Normalnie człowiek całe życie czeka na swoją śmierć, na swój pogrzeb. Chrześcijanin to ktoś, kto chodzi po ziemi, ale już jest po swoim pogrzebie, który miał miejsce w dniu jego chrztu. Wtedy umarło w nim to, co zostało przez grzech nieodwracalnie popsute i nie ma już szans na przemianę. Oczywiście to już się raz kiedyś stało, ale do tego trzeba nam ciągle jeszcze dorastać. Stary człowiek - ten niebezpieczny nieboszczyk - często się w nas budzi i chce nam zasugerować przyjęcie światowych rozwiązań. Dlatego musimy umierać z Jezusem każdego dnia. Dzięki temu żyjemy już nie krwią naszych matek, ale krwią Chrystusa. Ona daje nam nowe życie. Prawdziwy chrześcijanin, inaczej właśnie - człowiek święty - nie bezbłędny moralnie - ale żyjący życiem nowego człowieczeństwa, nie rzuca się w wir seksu, pożądliwości, władzy czy dobrobytu za wszelką cenę, bo wie, że to skończy się szaleńczym obłędem. On nie liczy na to, że przechytrzy swoją inteligencją szatana, że sam wyjdzie z jego schizofrenicznego labiryntu. On nie chce przejechać rozpędzonym samochodem przez głęboką i wartką rzekę. On stoi na brzegu i czeka na prom. Dla chrześcijan wszystko jest jasne w świetle wiary. Duch święty przerzuca nas na drugą stronę. Nie mamy tu swoich pomysłów, dlatego jesteśmy ubodzy w duchu. Nie mądrzymy się, dlatego jesteśmy cisi. Nie chcemy odejść z tej przystani i dlatego cierpimy prześladowania. Dla świętych śmierć nie jest tragedią. Jest częścią ich życia. I to wcale nie tą najgorszą. Oni przez lata trenowali umieranie i kiedy przychodzi śmierć, to lekko wskakują na jej pokład, by popłynąć do krainy życia. Potrafią to uczynić, bo całe życie żyli taką maksymą. Posłuchajmy uważnie: jeśli umrzesz, zanim umrzesz, to nie umrzesz, kiedy umrzesz.  
Bartłomiej Dobroczyński napisał w jednym z artykułów: "Każde doświadczenie w życiu zostawia w naszej pamięci ślad, przyjemny lub przykry. Na podstawie zebranych doświadczeń, podświadomie próbujemy zaplanować tak naszą przyszłość, żeby powtarzać to, co przyjemne i unikać tego, co przykre. Ale to jest droga do nikąd, bo wtedy będą nami rządziły nasze lęki i pragnienia. Będziemy stale się obawiać, czy uda nam się uniknąć cierpienia i na zawsze zatrzymać przyjemność. Tymczasem, aby osiągnąć szczęście i spełnienie, w każdym momencie powinniśmy umrzeć dla całości tego, czym byliśmy i co dotychczas robiliśmy. I cały czas zaczynać wszystko od początku". Dlatego Jezus dawał nam za wzór dzieci. One nie mają doświadczenia przeszłości. One żyją chwilą obecną. Są nastawione i otwarte na poznawanie czegoś nowego. I dlatego są tak szczęśliwe. To dlatego wielu z nas wspomina dzieciństwo, jak okres niemalże niebiański. Bo niebo to wieczność. A wieczność to nie jest bardzo długi okres czasu. Wieczność to sekunda. Bo to pełnia szczęścia. Im bardziej jesteśmy szczęśliwi, tym szybciej płynie nam czas. To dlatego dziwimy się, że nasze urlopy bywają takie krótkie, a pobyt w szpitalu ciągnie się niemiłosiernie. Kiedy odrywamy się od przeszłości i przyszłości stajemy na skraju nieba. Jezus ciągle wzywał, by nie oglądać się za siebie i nie zabiegać zbytnio o przyszłe dni. Dlaczego ludzie boją się śmierci i tamtego świata? Bo idą przez życie taszcząc ze sobą analizy minionych lat i miesięcy i konieczne do zrealizowania plany na przyszłość. A ten bagaż w bramy wieczności za nic nie chce się zmieścić. Tylko nadzy umierają lekko. Święci są to ludzie rozebrani z wszelkich czysto ludzkich planów, dążeń, aspiracji. Żyję tym, co jest tu i teraz. Są czyści i pełni światła. Są pełni Boga. 

  


Źródło:





Inne homilie ks. Piotra:


·         Twoje serce ożyje
·         Kapitanie, dokąd płyniecie?
·         Uzdrowienie córki Kananejki


Uzdrowienie Kananejki i jej córki

ks. Piotr Pawlukiewicz

20 niedziela zwykła. Rok A. Msza święta   
Kościół św. Krzyża 17. 08. 2008 r.




21 Potem Jezus odszedł stamtąd i podążył w stronę Tyru i Sydonu. 22 A oto kobieta kananejska, wyszedłszy z tamtych okolic, wołała: «Ulituj się nade mną, Panie, Synu Dawida! Moja córka jest ciężko dręczona przez złego ducha». 23 Lecz On nie odezwał się do niej ani słowem. Na to podeszli Jego uczniowie i prosili Go: «Odpraw ją, bo krzyczy za nami!» 24 Lecz On odpowiedział: «Jestem posłany tylko do owiec, które poginęły z domu Izraela». 25 A ona przyszła, upadła przed Nim i prosiła: «Panie, dopomóż mi!» 26 On jednak odparł: «Niedobrze jest zabrać chleb dzieciom a rzucić psom». 27 A ona odrzekła: «Tak, Panie, lecz i szczenięta jedzą z okruszyn, które spadają ze stołów ich panów». 28 Wtedy Jezus jej odpowiedział: «O niewiasto wielka jest twoja wiara; niech ci się stanie, jak chcesz!» Od tej chwili jej córka była zdrowa. 


Uzdrowienie córki Kananejki


Każdy z nas widział nie raz w swoim życiu ludzi przeszytych bólem, którzy budzili głębokie współczucie. Chyba wszyscy zgodzimy się, że szczególnie przejmujący jest widok cierpiących matek, których serca rozdarte są chorobą czy innym cierpieniem swoich dzieci. Taki obraz stawia dziś przed nami ewangelista Mateusz. A oto kobieta kananejska wołała: Ulituj się nade mną, Panie, Synu Dawida! Moja córka jest ciężko dręczona przez złego duchaJak niesamowity to musiał być krzyk, skoro uczniowie Jezusa powiedzieli zaraz do swego Mistrza: odpraw ją, bo krzyczy za nami. A więc nie zawołała raz, nie dwa. Powtarzała to wezwanie wielokrotnie. Krzyczała tak głośno, że było to nie do zniesienia dla Apostołów. Wydawać by się mogło, że jest w tej modlitwie wszystko, co zapewni jej skuteczność. Jest ważny motyw dręczonej siłą demona córeczki, jest natarczywe błaganie, jest wspaniałe wezwanie Jezusa jako Syna Dawida. Chrystus sam tyle razy zachęcał, by przychodzić do Niego, gdy jest się umęczonym i udręczonym. Sam mówił, że kto usilnie prosi dostanie, więc wydawać by się mogło, że zaraz spełni prośbę tej kobiety. A tu szok. Wstrząs. Osłupienie. Ewangelia mówi: On nie odezwał się do niej ani słowem. Jezus? Ten, co ma serce dobroci i miłości pełne? Ani słowem? To okrutne. Mógł coś, wyjaśnić, pocieszyć, dać nadzieję. A tu nic. Milczenie. Ile osób, by się w tym momencie wycofało. Ile zmieniłoby ton. To Ty taki jesteś? Oszust nie prorok. Ilu ludzi zawiodło się na księżach, na Kościele. Przyszli o coś prosić, a nie dostali. Nawet z nimi nie porozmawiano, nie pozwolono wyjaśnić. Powiedzieli więc sobie: moja noga tam więcej nie postanie. I dotrzymują słowa. Trudno generalnie oceniać wszystkie takie wypadki. Zapewne w niejednej sytuacji źle zachował się ksiądz. Ale zapewne byli i tacy, którzy nie przeszli swojej próby. Którzy za szybko się unieśli. Którym przesadna duma a może nawet pycha nie pozwoliła spojrzeć dalej. Poza swoje przekonanie, że oto ja porządny człowiek przychodzę po pomoc do Kościoła i należy mi się to, o co proszę. A taki punkt widzenia nie zawsze jest pełnym obrazem tej osoby i sprawy, z którą ona przychodzi. Tym, co najbardziej przeszkadza człowiekowi w odkryciu całej prawdy jest właśnie jego skostniała perspektywa postrzegania siebie i swego życia - ten trwający wiele lat schemat myślenia. Kto chce doznać uzdrowienia musi z tego wyjść i Bóg stwarza nam ku temu okazje. Niekiedy bolesne okazje. My jednak odbieramy je często jako atak na siebie, jako zniewagę. Dlaczego ta niewiasta osiągnęła w końcu sukces? Posłuchajmy jeszcze raz początku dzisiejszej Ewangelii: Oto kobieta kananejska, wyszedłszy z tamtych stron, wołała. Ona opuściła swój dom, swoje strony. Przekracza granice, w których do tej pory żyła. To może być znak jakiejś duchowej rzeczywistości. Takie przekroczenie swoich granic czy raczej ograniczeń wewnętrznych jest nieprawdopodobnie trudne. Przeważnie mamy swoje utarte schematy: jestem taki a taki, ludzie są tacy a tacy, świat, religia, pieniądze, cierpienie, wszystko to mam zbadane i określone. I od lat powtarzamy te mądre zdania wśród przyjaciół i znajomych. A punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. I trzeba w życiu przekroczyć niejedną granicę, by zobaczyć siebie, bliźniego, Boga w innym, prawdziwym świetle. Być może ta kobieta miała już gdzieś w głębi serca wymarzony scenariusz spotkania z Jezusem. Pójdę do Niego. Rozpłaczę się, krzyknę, wzbudzę litość, a On, dobry prorok, uzdrowi mi dziecko. Takie były granice jej widzenia tej sytuacji. Bolesne milczenie Jezusa mocno je burzy, jest wstrząsem, ale i jakby zaproszeniem: pójdź dalej. Przekrocz schemat, swojego wyobrażenia. Zobacz to czego nie widzisz a może nawet co chcesz ukryć. I teraz jest moment decydujący: czy ta niewiasta przyjmie to wezwanie czy odejdzie obrażona? Ewangelia mówi: A ona przyszła, upadła przed Nim i prosiła: "Panie dopomóż mi" A ona przyszła. Do tej pory stała oddalona. Może to była jej szczera pokora? A może wolała stać z daleka, bo nie chciała Panu Jezusowi spojrzeć w oczy? Bardzo często uważamy na to, by nie pozwolić sobie zajrzeć przez oczy do serca. Krzyczymy do Boga dużo, nawet bardzo efektownie, modlimy się długo, jesteśmy tacy religijni, ale w istocie stoimy daleko od Jezusa. Ta kobieta podeszła do Zbawiciela. To już coś. Podeszła i upadła przed Nim. Runęła jak ścięte drzewo. Bo do tej pory stała wyprostowana i krzyczała wniebogłosy. I może w tym bólu była nawet w swoim mniemaniu wielka. Ile to razy ludzie chcą być wielcy w swym cierpieniu. To jest skomplikowana zagadka. Ale znam takich, którzy polubili jakoś swoje nieszczęścia. Opowiadają o nich nawet z dumą. Licytują się z innymi, kto ma gorzej. Ich cierpienie to ich wielkość, z którą nawet nie chcieliby się rozstać. Bo o czym, by wtedy mówili? Kto by się nad nimi litował? Jaką by mieli podstawę do usprawiedliwiania swojego złamanego życia? A tak jest dla nich jasne - ja nie jestem niczemu winien. Wszystkiemu winny jest mój nieszczęśliwy los. Są zapewne i tacy, którzy chcieliby wyjść szczerze ze swego cierpienia, ale głowę chcieliby trzymać cały czas podniesioną wysoko. I jeśli mieliby ją schylić, to dziękują za taką pomoc. Kananejka pada na twarz przed Chrystusem i mówi: "Dopomóż mi". Już nie krzyczy, nie zawodzi. Teraz prosi: Dopomóż mi. Mi dopomóż. Ja potrzebuję pomocy. Nie mówi teraz nic o córce. Mówi o sobie. I ja byłem nie raz świadkiem takich sytuacji. Przychodziła do mnie zapłakana, zbolała kobieta. Ze łzami w oczach opowiadał o grzechach męża, o niedobrej córce. A potem, po dłuższym czasie okazywało się, że to ona sama potrzebuje pomocy. Że to ona ma problemem, który nierzadko tę trudną sytuację rodzinną w jakimś stopniu spowodował. I wiecie, drodzy bracia i siostry, dlaczego - tak mi się wydaje - problemy męża, syna, córki, niekiedy przez całe lata nie chcą się rozwiązać? Bo niejedna żona, matka nie może wciąż zrozumieć, że ona też jest duchowo chora. A ta trudna sytuacja jest jej ostatnią szansą, by to pojęła. By wyszła ze swoich granic postrzegania samej siebie, postrzegania, które wyrażała do tej pory nierzadko słowami: "ja to zawsze chciałam dobrze dla rodziny, ja to zawsze się poświęcałam" itp. Zawsze chciał dobrze i zawsze się poświęcał to Pan Jezus i Jego Matka, ale nie my.
         
Kobieta kananejska miała problem. Problem tak wielki, że Jezus nie odpowiedział na jej prośbę o uzdrowienie córki, tylko chciał najpierw uzdrowić ją samą. Ta sprawa była pilniejsza. W wielu wypadkach pierwszej pomocy Bożej potrzebują rodzice a dopiero po ich uzdrowieniu można pomóc dziecku. Bardzo przepraszam, że przy tak poważnym temacie posłużę się niepoważną anegdotą. Pewien człowiek przyniósł do weterynarza papugę skarżąc się, że ona kaszle. Lekarz przebadał ptaka i stwierdził: papuga jest zdrowa. Jak to zdrowa? Przecież bardzo kaszle? - pytał właściciel. Ona jest zdrowa - rzekł weterynarz - to pan kaszle a ona pana naśladuje. Także i my często prowadzimy bliskich nam ludzi do duchowych lekarzy, zajmujemy się ich nawracaniem, a w rzeczywistości w ich postępowaniu odbijają się - jak w lustrze - nasze niedobre postawy. Kananejka błagała o uzdrowienie dla córki a to z nią samą był chyba większy kłopot. Jaki? Trudno powiedzieć. Tak mało o niej wiemy. Zastanawiające jest jednak to, że przyszła do Jezusa sama, a nie jej mąż. To zazwyczaj mężczyźni podejmowali się takich ważnych rozmów. Ile to razy spotkać można w Ewangeliach opisy, że ojciec prosił o uzdrowienie syna czy córki. Logiczne było, że matka zostawała przy dziecku, a ojciec wyruszał po pomoc. Ktoś powie: może ta kobieta musiała przyjść sama, bo była wdową? Być może. Warto jednak zauważyć, że na samym początku opisu wskrzeszenia młodzieńca z Nain ewangelista Łukasz zaznaczył skrupulatnie: Gdy Jezus zbliżał się do bramy miejskiej, właśnie wynoszono umarłego - jedynego syna matki, a ta była wdową. W przypadku Kananejki nie ma o tym mowy. Jeszcze raz podkreślę, że zestawienie tych faktów o niczym nie przesądza, ale może znajduje się tu sugestia, że ta kobieta nie żyła z mężem? Może nigdy go nie miała? Może od niej odszedł? Może też nie mógł znieść jej krzyku, który tak przeraził Apostołów. Wiemy o niej jedno, wiemy na pewno, ale też z tego nie można wyciągać zbyt daleko idących wniosków. Ona miała córkę dręczoną przez złego ducha. Jak ten czart znalazł drogę do serca tego dziecka? Nie wiemy. Ale jakoś tam przeniknął. Być może była jakaś duchowa luka w tym domu, w tej rodzinie, w otoczeniu. Coś się w życiu tej kobiety chyba niedobrego stało. Trudno tu odkryć konkret. Choć możemy znaleźć jeszcze jeden ślad. Chorobę poznać można bowiem po lekarstwach na nią przepisanych. Jak rozmawia z Kananejką Jezus? Czego od niej wymaga, co chce w niej wzbudzić? To widać wyraźnie: pokorę. Pokorną wiarę. Jakby to miała być przeciwwaga dla jej zarozumiałości i chęci rządzenia wszystkim i wszystkimi. Może od lat wynosiła się ponad rodzinę, znajomych. I dlatego Jezus tak mocno uderza w tę psudo-wielkość. Mówi: Niedobrze jest chleb zabrać dzieciom a rzucić psom. Psom się nie należy. Tobie się kobieto nie należy. Pewnie całe stado demonów pychy szeptało jej do ucha: Nie proś więcej, nie poniżaj się tak, spluń na tego fałszywego proroka, przeklnij go. A co na to ta kobieta? Wypowiada wstrząsające słowa: Panie, szczenięta jedzą okruchy ze stołu ich panów. Mówi niejako: Wiem Panie, że mi się nie należy. Ale może chociaż okruch, może jakaś resztka łaski? I teraz dzieje się rzecz dziwna. Bo wydawać się mogło, że Jezus tę kobietę poniża, lekceważy. A on ją cały czas ratował. Jak lekarz, który musi niekiedy zadać pacjentowi ból, nawet zranić go, skalpelem rozcinając wrzód. Ale kiedy zabieg kończy się pomyślnie, kiedy ta kobieta odzyskuje duchowy wzrok pokory, co Jezus do niej mówi? O, niewiasto! To słowo w starożytnej literaturze zarówno chrześcijańskiej jak i niechrześcijańskiej wyraża szczególny szacunek dla kobiety. Pamiętamy, że tak właśnie czasami Jezus zwracał się do Maryi. Na przykład w Kanie Galilejskiej a także na Golgocie. I teraz to samo słowo w Jego ustach skierowane jest do tej poganki. O, niewiasto... Jak Chrystus ceni w człowieku pokorę. Dobrze pamiętamy, co Maryja wyśpiewała w hymnie Magnificat: wejrzał Bóg na uniżenie służebnicy swojej. Nie na wiarę, nie na mądrość, ale na uniżenie. I nie dlatego, że Stwórca ma jakieś upodobanie w upokarzaniu człowieka. Postawa duchowej prostoty i uznania prawdy o nas samych umożliwia nam pełne przylgnięcie do Boga. On cieszy się ludźmi pokornymi, bo ich będzie mógł uratować przed wiecznym odrzuceniem. Pyszni pozostają poza zasięgiem Jego miłosierdzia. Jezus chwali Kananejkę, co więcej zachwyca się jej postawą. Mówi: Wielka jest twoja wiara. Choroba córki, miłość do córki pomogła tej kobiecie przekroczyć samą siebie. Ona ozdrowiała i mogła ozdrowieć już jej córka. Jezusowi nie przeszkadza, że ona jest poganką. To nic, że w Bożych zamierzeniach dopiero po latach mają tu przyjść wyznawcy Chrystusa, by nauczać i uzdrawiać. Ta kobieta łamie niejako Boży plan i już teraz wydziera Bogu duchowy dar dla siebie i dla swego dziecka.
         
Ta historia to nauka o tym, jak otwiera się bramy nieba dla siebie i dla bliskich. Niech wczytują się w nią cierpiące matki i żony, wczytujmy się w nią my wszyscy zagrożeni pychą i grzechem i cierpieniem, jakie one przynoszą.





Źródło:



Inne homilie ks. Piotra:

«Zbudź się, o śpiący, (...) a zajaśnieje ci Chrystus» Ef (5, 14)

Właściwe życie zaczyna się po śmierci


Miłość jest trudna

Forum Pomocy

Szukaj na tym blogu

Łączna liczba wyświetleń

Obserwatorzy

Powrót na początek strony

Nasza sprawa

1 procent

Darowizna

Książki warte Twojego czasu

Książki warte Twojego czasu ---> książki gratis w zakładce *biuletyn*